Dzienniki irlandzkie: Mullaghmore. Wyprawa żółtych płaszczyków.

   
   
     15 września satelita krążący nad portową miejscowością Mullaghmore zarejestrował wędrówkę dwóch żółtych ludzików. Szły bardzo wolno, a i tak mniej więcej co pięć minut robiły sobie przerwę. Jeszcze dziwniej przedstawia się mapa ich wycieczki. Kartograf nie miałby szerokiego pola do zaprezentowania swoich kreślarskich umiejętności, bo jedyne co by musiał zrobić, to obrysować cały półwysep nanosząc kropki początku i końca szlaku w tym samym miejscu-przy Pier Head Hotel. Satelita nie mógł sfotografować twarzy wędrowców, ani podsłuchać ich rozmów. Gdyby potrafił, uchwyciłby mimikę zachwytu i niedowierzania wyrażoną w słowach:

-Zatrzymajmy się. Muszę zrobić zdjęcie.



     W Irlandii nie mając do dyspozycji auta wcale nie tak łatwo jest zorganizować dłuższą wyprawę. Plany często trzeba uzależnić od rozkładu busów, które nie jeżdżą zbyt często, szczególnie w weekendy. A jeżeli podporządkowujemy się temu nieaktualnemu, sprawy komplikują się jeszcze bardziej. 
     Nasz dom na przedmieściach Collooney i Mullaghmore dzieliła trzyetapowa podróż. Najpierw czterdzieści minut marszu do najbliższego przystanku, wsiadamy w autobus do Sligo, i stamtąd już prosto do celu, oczywiście busikiem. Kiedy doszłyśmy do stacji benzynowej, gdzie miał zatrzymać się nasz transport, okazało się, że w soboty w tych godzinach nie kursuje. Bez dłuższego zastanowienia wyciągnęłyśmy kciuki z nadzieją, że ktoś się zatrzyma i podwiezie chociaż do Sligo. Czy kogoś mógł nie rozczulić widok dwóch dziewczyn szukających autostopa , na dodatek ubranych w jednakowe żółte sztormiaki? Na odpowiedź nie czekałyśmy dług, bo już po piętnastu minutach rozmawiałyśmy z kierowcą o naszych wrażeniach z Irlandii. O mocy naszych płaszczyków do przyciągania dobrych ludzi przekonałyśmy się tego dnia jeszcze dwukrotnie. Do Mullaghmore jechałyśmy z bardzo sympatycznym panem, który na miejscu mijał nas jeszcze dwa razy-zawsze z uśmiechem i dłonią w geście pozdrowienia. Natomiast w drodze powrotnej, kiedy zostały nam do przejścia już tylko te trzy kilometry, a wiadomo, że w zmęczeniu każda minuta wysiłku wydaje się wiecznością, kierowca busa zaproponował podwózkę niemal pod sam dom. Co za szczęście!

     Mullaghmore pochodzi od irlandzkiego An Mullach Mór, co oznacza wielki szczyt. Gdybym czterysta lat temu była członkiem rady debatującej właśnie nad nazwą nowej miejscowości, i gdyby mój "kobiecy głos" miał jakieś znaczenie, zaproponowałabym An Gcladach Serene-spokojny brzeg. To określenie, bardziej niż do widoków, pasuje do moich odczuć, kiedy wpatrywałam się w tamtejszy krajobraz. Mój umysł najlepiej odpoczywa nad wodą. Jej obecność mnie wycisza i pozwala natrętnym myślom chociaż na te parę chwil odpuścić. Oddałam je delikatnym ruchom oceanu przy piaszczystej plaży oraz drapieżnym falom uderzającym o skaliste ściany klifów.





     Te stanowią nieodłączny element słynnego szlaku Wild Atlantic Way ciągnącego się przez całe zachodnie wybrzeże Irlandii, począwszy od hrabstwa Cork, a na hrabstwie Donegal kończąc. Śmiałka, który odważy się przebyć liczącą ponad 2500 km drogę czeka tyle samo wstrzymanych oddechów. Teraz już wiem, że moje wyobrażenia o Zielonej Wyspie ukształtowały właśnie zdjęcia z WAW. To o nich myślałam, kiedy na pytanie o największe podróżnicze marzenie opowiadałam o Irlandii, a wiedziałam o niej naprawdę niewiele, właściwie nic. W głowie miałam tylko te obrazki pojawiające się na pierwszej stronie Google'a i kilka filmowych kadrów.
     Każdy z kim rozmawiałyśmy radził, abyśmy okrążyły cały półwysep, dodając, że to jest very nice walk. Ubawiła nas zwyczajność tych słów, bo o Mullaghmore można powiedzieć wszystko, ale nie pospolite nice! Zastanawiałyśmy się, czy tak wielkie piękno mogłoby kiedykolwiek komuś spowszednieć. Ja z zachwytu obracałam głowę we wszystkie strony. Śmiałam się, kiedy moje stopy grzęzły w rozmiękłym od przypływu piasku. Aparat tonie w zdjęciach widoku na Benbulben i zamek Classiebawn. I chociaż zazdroszczę mieszkańcom takich cudów na co dzień, myślę sobie, że my jednak jesteśmy większymi szczęściarami. Po jakimś czasie zapadające się stopy mogłyby zacząć denerwować, a aparat zbierałby na półce kurz. Czasami dopada mnie typowa dla powrotów nostalgia i wtedy ta refleksja przynosi pewne pocieszenie.



     Wąska jezdnia, którą biegnie szlak niczym mur oddziela dwa oblicza miasteczka. Kierując się od plaży ku posiadłości Classiebawn lewa strona należy do człowieka, prawa-do żywiołów. Ci, co wybudowali się tuż przy murze mogą jeść śniadanie w ciepłym szlafroku i jednocześnie patrzeć na nieokiełznany ocean. Z czasem białe domki spotyka się co raz rzadziej, aż w końcu na dobre ustępują miejsce zielonym pastwiskom. Na klify nie odważyłyśmy się wejść dalej niż na parę kroków. Stamtąd obserwowałyśmy jak zmienia się kolor wody. Przy braku fal ocean jest mglisto-szary. Kiedy te się pojawiają, mkną ku skałom i odsłaniają swoją turkusową podszewkę. Do tego pocztówkowego widoku wkradło się jednak coś, co kazało nam spojrzeć na Mullaghmore z innej perspektywy. Wzdłuż linii klifów co parę metrów stoją tabliczki upamiętniające osoby, które tutaj zginęły. Najczęściej były to tragiczne wypadki, niekiedy własna decyzja. W pewnym momencie zrobiłyśmy sobie przerwę, usiadłyśmy na ławce, wyciągnęłyśmy krakersy. Okazało się, że okruchy spadały na ławkę-pomnik. Postawiła ją rodzina Andrew w podziękowaniu tym wszystkim, którzy zaangażowali się w akcję ratunkową mężczyzny. Łatwo zgadnąć, że poczułyśmy się bardzo zakłopotane. Potem rozmawiałyśmy o tym, jak zdradliwa potrafi być natura, i jak przedziwne jest to, że ja dziękuję Bogu za ocean, a ktoś inny ocean przeklina.




     Tak, jak miłośnik górskich wspinaczek nie może doczekać się, aż spojrzy na świat z upragnionego szczytu, tak my przez całą drogę wypatrywałyśmy baśniowego widoku zamku Classiebawn stojącego gdzieś w oddali na niewielkim wzniesieniu. To najczęściej kradziony kadr z Mullaghmore, podobnie jak Wieża Eiffla w Paryżu. Banały w ujęciach architektury i krajobrazu uwierają mnie szczególnie. Podziwiam ludzi, którzy potrafią opowiedzieć o danym miejscu zupełnie nową historię. Mullaghmore pod tym względem mnie przerosło. Naiwna myślałam, że uda mi się uchwycić inaczej, po swojemu, a tymczasem obiektyw po raz kolejny okazał się zbyt ciasny. Za to wspomnienia rozgościły się wygodnie na półkach mojej pamięci i za nic nie szykują się do wyjścia. Mam nadzieję, że pozostaną jak najdłużej.





Komentarze